Powrót do strony głównej
RockMetal.pl
Wbrew szumnemu tytułowi "Peace Love Death Metal", płyta grupy Eagles Of Death Metal nie ma wiele wspólnego z tym, podkreślanym także w nazwie zespołu, gatunkiem muzycznym. Jest to projekt praktycznie rzecz biorąc dwuosobowy - tworzony przez gitarzystę i kompozytora wszystkich numerów - Jasona Everetta Hughesa (ukrywającego się pod psedonimami J. Devil Huge oraz Mr Boogie Man) i wszędobylskiego Josha Homme'a (alias Carlo Von Sexron oraz Baby Duck), który pełni tu funkcję... perkusisty. Panowie ci wspierani są również w poszczególnych piosenkach przez producenta nagrania, Alaina Johannesa, przyjaciela Homme'a - basistę Nicka Oliveriego oraz innych. Na albumie artyści serwują nam ponad czterdziestominutową dawkę czystego, najprostszego i najbardziej bezpośredniego na świecie boogie. Ascetyczna instrumentacja (gitara plus perkusja), porywające, synkopowane rytmy, charakterystyczny stylowy wokal oraz melodyczno-harmoniczna naiwność dają efekt muzyki żywcem przeniesionej z lat 60-tych. Artyści wracają do najstarszych korzeni i przypominają pierwotną predestynację rock'n'rolla, który był w swoim założeniu muzyką taneczną. Muszę przyznać, że niezwykle zabawnie brzmi perkusja pod wodzą Josha. Przypomina mi Meg White z pierwszych płyt The White Stripes, kiedy to faktycznie dopiero uczyła się grać na tym instrumencie. Tak samo "uroczo nieporadny" wydaje się Homme. "Peace Love Death Metal" to eksperyment bardzo ciekawy i udany. Artyści potwierdzają swoją klasę i dają wyraz twórczej wolności, co w dzisiejszych skomercjalizowanych czasach zasługuje na pochwałę.
autor: ad








Muzyka.gery.pl
Ten zespół o dziwnej nazwie tak naprawdę nie ma nic wspólnego z muzyką death metalową, a fani ostrej młócki niestety nie doświadczą tutaj growlingu, mega potężnych gitar i blastów. Dwuosobowy projekt Eagles Of Death Metal, tworzony przez gitarzystę i kompozytora - Jesse Hughesa i pełniącego funkcję perkusisty i producenta Josha Homme'a (Queens Of The Stone Age), gra wesołego rock'n'rolla i boogie z domieszką country, rockabilly i rytmicznymi wpływami grupy QOTSA. Muzyka trąci myszką. Kłania się riffowa szkoła T.Rex ["I Got A Feelin (Just Nineteen)], AC/DC ("I Like To Move In The Night", "Poor Doggie"), The Rolling Stones ("Keep Your Head Up"), Led Zeppelin ("Bag O'Mracles"), czy też wczesny Johnny Cash ("Chase The Devil"), jednak w wykonaniu EofDM jest to bardziej surowe, kiczowate i potraktowane niezbyt poważnie. A świadczyć o tym mogą chociażby kretyńskie, seksistowskie teksty Hughesa o kobietach, libacjach i zabawie, wyśpiewane wysokim głosem. Udana zabawa i uciecha słuchania gwarantowane.






muzyka.onet.pl
Drugi zespół Josha Homme'a z Queens Of The Stone Age z death metalem nie ma nic wspólnego. Skąd więc ta nazwa? Josh wpadł na taki pomysł, słuchając polskiego Vadera. Hasło "Eagles of Death Metal" jego zdaniem najlepiej określało muzykę Olsztynian. Mimo, iż pierwotnie EODM miało być właśnie skrzyżowaniem The Eagles z death metalem – nic z tego nie wyszło. Został brudny garażowy vintage rock, w którym Homme jest równie przekonujący co w swojej głównej kapeli. A jak w tej pozornie zamkniętej i wyeksploatowanej formule zrobić jeszcze coś ciekawego – wiedzą chyba właśnie tylko Josh i Jesse. "Heart On" to nie jest resuscytacja starego rock n'rolla – ostatnią rzeczą, z którą kojarzy się ta muzyka to antykwariat, zapach naftaliny czy domu spokojnej starości. W bezpośredniej konfrontacji poczujecie raczej mrowienie w okolicach żuchwy niczym na widok świeżo rozkrojonej cytryny. Nigdy nie spodziewałem się, że tyle falsetów nie będzie mi przeszkadzać, a wręcz uznam je za niezbędny element paru utworów – jak w "(I Used to Couldn't Dance) Tight Pants" czy "Heart On". Bo w tym tkwi siła duetu - każdą część składową potrafią naładować taką dawką autentyzmu, że coś co wydawało się obciachem, staje się nagle integralnym ogniwem. Zapewniam, że Eagles Of Death Metal mogliby z równym powodzeniem wpleść do swoich utworów dźwięki kobzy, sample z horrorów czy operowy śpiew – i tak przekuliby to w swój sukces. Najlepszym przykładem jest klaskanie - już nigdy nie będzie wam się kojarzyć z Rubikiem – od tej pory zawsze z Joshowym "High Voltage" (bodaj najbardziej funkowym punktem płyty). Skoczny radosny repertuar EODM lawiruje zgrabnie między stareńkim rock'n'rollem, boogie, glam rockiem, bluesem, funky i garażowym, proto-punkowym rzężeniem – nie przynosząc wstydu, ani twórcom, ani ich nauczycielom, ani tym bardziej słuchaczom. Choć EODM uszczkną jeszcze nie raz z Rolling Stones czy The Who, są jedną z tych kapel, którym takie rzeczy się wybacza. Może dlatego, że pewność siebie nie równa się u nich arogancji, a naturalnością bronią się przed zarzutami o kopiowanie klasyków. Mimo, iż z Eagles Of Death Metal uszło trochę poczucie humoru, a atmosfera nie jest już tak luźna jak poprzednio – "Heart On" to przykład na to jak można dojrzeć wciąż hołdując hedonistycznym ideałom epoki hippisów.






uwolnijmuzykę.pl
Fuck Hollywood, czyli Eagles Of Death Metal w Proximie.

Trzy lata, dziewięć miesięcy, dwadzieścia cztery dni. Tyle przyszło czekać polskiej publiczności na powrót najbardziej rock’n'rollowego zespołu XXI wieku. Czy opłacało się? Uprzedzając fakty, odpowiem już teraz. Tak.

Zaczniemy jednak od pewnego, dla mnie dość miłego zaskoczenia, czyli od punktualności. Często bywa tak, że koncert zaczyna się godzinę później, niż było zaplanowane, a w sobotę support wyszedł na scenę nawet pięć minut przed czasem. I właśnie od supportu, którym był brukselski duet The Black Box Revelation zaczynamy właściwą relację z koncertu. Jest ich tylko dwóch, ale energii mają za siedmiu. Ich muzyka to połączenie Black Rebel Motorcycle Club i The White Stripes. Od pierwszych dźwięków musiałem zbierać szczękę z podłogi. A gdy dowiedziałem się, że obydwaj są jeszcze w wieku nastoletnim, szczęka opadła mi jeszcze niżej. Pół godziny, które mieli, wykorzystali najlepiej, jak mogli. Czysta rokendrolowa moc, jeśli postanowią kiedyś przyjechać znów do Polski, już teraz wiem, że tam będę. Eagles Of Death Metal nie mogli sobie wybrać lepszego supportu, ale jednocześnie nastoletni Belgowie zawiesili starszym kolegom poprzeczkę niezwykle wysoko. Jednak Orły nie zawiodły. Już od pierwszych dźwięków ?I Only Want You? rozpoczynającego koncert - i ich debiutancki album - wzbudzili ekstazę publiczności. Ciśnienie rosło w następnych kawałkach, bo było to “Don’t Speak (I Came to Make A BANG!)” i uwielbiane przeze mnie “Bad Dream Mama”. Potem króciutki zestaw nowych piosenek: “Heart On” i “Secret Plans”. Chwilę później zagrali “Now I’m A Fool”, wzmocnione w stosunku do płyty. Chwilę odpoczynku przyniósł “Midnight Creeper”, a “Anything ‘Cept The Truth” zabrzmiało jeszcze bardziej stonesowo. Na koniec zagrali ekstatycznie odtańczony przez fanów “I Want You So Hard (Boy’s Bad News)”. Oczywiście wszyscy wiedzieli, że wrócą. I tak też zrobili. Najpierw pojawił się sam Jesse, który zagrał “Bag O’ Miracles” i “I Like To Move In The Night” całkiem sam, a w trakcie grania przez niego “Brown Sugar” dołączył zespół, by przenieść Proximę do wymiaru Rock’n'Roll. Jeszcze tylko wyproszona “Cherry Cola”, “Wannabe In L.A.” zagrane na dwa basy i “Speaking In Tongues” ze smakowitym środkiem, w którym Jesse dyrygował zespołem. I już, koniec. Trochę ponad godzinę rock’n'rollowej, wąsatej uczty. Dusza chciałaby więcej, ale nogi skrycie marzyły o końcu. Osobny akapit trzeba poświęcić interakcji Hughesa z publicznością. Znów udowodnił, że jednym słowem potrafi poruszyć tłumy. Tym razem obyło się bez “Let’s scream for the ladies“, ale Jesse podzielił się przemyśleniami na temat Hollywoodu i stwierdził, że przeprowadzi się do Warszawy, bo LA “ssie”. Powspominali także poprzednią wizytę w Polsce, którą zapamiętali, jako najlepszy koncert w karierze. Jesse dzień po koncercie napisał na swoim twitterze: “I fucking love Warsaw”. My was też.

autor: Michał Wieczorek


Powrót do strony głównej